Z HAMMEREM W CZTERY OCZY #21 – WYWIAD Z MATEUSZEM KARBOWYM

Powrót do strony produktu

Nigdy się nie poddaje! Świetny materiał na zawodowego sportowca-lekkoatletę, który szybkie bieganie po bieżni zamienił na parkour i kalistenikę. Nietuzinkowy, inspirujący, a jednocześnie twardo stąpający po ziemi – Mateusz Karbowy – bo o nim mowa, odpowiada dziś na nasze pytania. Zdradza nam, co go motywuje i jak przełamuje wszelkie ograniczenia. Opowiada nam co najdziwniejszego robił na rękach i jak toczyły się jego dotychczasowe przygody z Ninja Warrior. Radzi jak zabrać się za morsowanie. Polecamy wywiad z superbohaterem – strażakiem, sportowcem i trenerem personalnym.

Mateusz Byś: Mateusz, właściwie nie trzeba Cię przedstawiać. Występowałeś z powodzeniem w reality Ninja Warrior Polska w TV, jesteś znany ze swojej sportowej działalności w Żarach, organizujesz pokazy kalisteniki w całej Polsce. Wszędzie Cię pełno, a tam gdzie się pojawiasz szybko zyskujesz uwagę i uznanie. Jak to wszystko się zaczęło?

Mateusz Karbowy: Moje zainteresowanie sportem pojawiło się już w dzieciństwie i jak większość moich kolegów wspinałem się po drzewach (często z kuzynką), biegałem, grałem w piłkę nożną, skakałem po murkach i ściankach. Kiedy wracałem do domu i brałem gorącą kąpiel, to liczne piekące zadrapania na ciele przypominały mi, że to był udany dzień. Motywowałem się, oglądając wtedy w telewizji anime „Naruto” i „Król Szamanów” , gdzie bohaterowie tak samo, jak ja zaczynali od zera i musieli ciężko trenować, aby wejść na sam szczyt. Ich charakter i wola walki przesiąknęły we mnie i postanowiłem sobie wtedy, że choćby nie wiem co, nigdy się nie poddam. Puszczałem muzykę z tych uniwersum i robiłem pompki, uczyłem się salt do piaskownicy oraz chodzić na rękach. Byłem wtedy raczej nieśmiałym dzieciakiem, czasami hejtowanym przez niektórych rówieśników, ale również bardzo lubianym. Chodziłem do podstawówki nr.8 w Żarach i mój wfista Dariusz Kołacz zobaczył we mnie potencjał na lekkoatletę, głównie sprintera. Podczas lekcji szkolił mnie w bieganiu, a w późniejszych latach polecił kolejnemu trenerowi. Później poszedłem do gimnazjum nr. 3 i stery za mój sportowy rozwój objął Dariusz Wisz. Wielokrotnie stawałem na podium zawodów wojewódzkich i przykładowo wystartowałem na zawodach w Zielonej Górze z czasem 11.74 na 100m. Jednak nie byłem wtedy zaangażowany w pełni w treningi i wiele z nich opuszczałem, ale później i tak robiłem swoją robotę na stadionie, zgarniając kolejny medal. Gdy poszedłem do technikum informatycznego w „ZSE Żary”, to praktycznie całkowicie zakończyłem swoją przygodę w żarskim klubie „Agros”. Czułem, że trener widział we mnie zmarnowany potencjał, ale ja po prostu czułem, że inny sport jest mi pisany.


Twój czas na setkę robi ogromne wrażenie i jestem w szoku jak Ty latałeś. Faktycznie, miałeś ogromne możliwości. Co było dalej?

MK: Jeszcze pod koniec gimnazjum zacząłem indywidualnie ćwiczyć „Parkour”, czyli przemieszczanie się z punktu A do punktu B jak najszybciej przez zabudowania miejskie i naturalne przeszkody. Mieszkam obok opuszczonej jednostki wojskowej i było to miejsce idealne pod takie treningi. Nikomu nie przeszkadzałem oraz nie niszczyłem posesji. Później poznałem bardzo pozytywną i aktywną sportowo grupę „Braciszkowie” z Żagania, która miała taką samą pasję jak ja. W pierwszy dzień, kiedy do nich pojechałem, skacząc przez barierkę w małpim stylu i zahaczając się o nią nogami, poleciałem z impetem na prawą rękę, łamiąc ją w przedramieniu. Nagranie tego faila można znaleźć w internecie. Z gipsem dalej przyjeżdżałem na ekipowe zloty, a po jego zdjęciu wróciłem do skakania. Pewnego dnia wspinając się na murek, ta sama kość mi pękła (tym razem nieznacznie), ale ortopeda powiedział, że dzięki temu się naprostowała. Po kolejnej przerwie ćwiczyłem i rozwijałem się dalej. Wiedziałem, że muszę zbudować solidne mięśnie, aby stały się zbroją i chroniły mnie przed kontuzjami. W późniejszym okresie, w 2015 r., mój przyjaciel Łukasz Stachowski z tego samego osiedla wkręcił mnie w nowy sport „Street Workout” oparty o kalistenikę, czyli trening z własną masą ciała. Chodziło w nim o to, że ćwiczyliśmy nasze ciało w infrastrukturze miejskiej bez specjalistycznego sprzętu gimnastycznego. Początkowo nie było w moim mieście żadnych placów do ćwiczeń pod chmurką, więc zaczęliśmy trenować na placu zabaw i w opuszczonej hali. Do podciągania, dipów i pompek wykorzystywaliśmy wszystko, co się dało. Murki, drabinki, poręcze oraz ławki. Później z pomocą taty i wujka stworzyliśmy drążek. Wcześniej byłem chudy jak patyk, a już po 3 miesiącach nowej zajawki zauważyłem ogromne zmiany w sylwetce. Stosowałem również dietę na przyrost masy mięśniowej. Moja pewność siebie i wiara we własne możliwości rosła diametralnie, z dnia na dzień. Widziałem też, że ludzie zaczynają mnie traktować inaczej, z większym szacunkiem, prosili o rady i wskazówki. To tylko potęgowało efekt i dawało kopa do dalszej pracy nad sobą. Po roku zacząłem bawić się swoją siłą i robiłem różne kalisteniczne ewolucje, statyczne pozycje (często przypominające te z gimnastyki). Uczyłem się coraz trudniejszych i powoli zaczynałem myśleć o startach w zawodach kategorii freestyle. No i zaczęło się, stałem się pełnoprawnym zawodnikiem. Ludzie o mnie usłyszeli i bardzo docenili – głównie za mój najlepszy, popisowy element, stanie na 1 ręce w różnorodnych pozycjach/wygięciach. Pierwsze zawody, jakie wygrałem, odbywały się w Zielonej Górze. Później 6 miejsce na Mistrzostwach Polski dało mi ogromny bodziec do działania. Z przyjaciółmi z okolic (Żary, Żagań, Szprotawa, Zielona Góra) stworzyliśmy drużynę sportową „Arcy Workout” do której później dołączyli kolejni z różnych miast, z całej Polski. Staliśmy się jedną z najbardziej znanych ekip z uniwersum Street Workoutu, podróżując po miastach, robiąc widowiskowe pokazy i prezentując umiejętności na przeróżnych wydarzeniach czy w internecie.

Niesamowite to wszystko. Wydaje się, że czego się nie dotknąłeś w sporcie, to od razu zamieniałeś na bardzo dobre rezultaty, miejsca w wojewódzkiej czy krajowej czołówce.

MK: Nie do końca, wszystko było obarczone wieloma godzinami treningów i wieloma wyrzeczeniami. W pewnym momencie życie zapewniło mi nawet spory test cierpliwości, siły woli. Przez ponad rok walczyłem z kontuzją barku i przewlekłym bólem po lewej stronie ciała (przez dysbalans mięśniowy). Po treningach musiałem łykać tabletki przeciwbólowe, aby normalnie funkcjonować i zasnąć w nocy, a moja sportowa aktywność była mocno ograniczona. Ciężką pracą i z pomocą dobrych ludzi, udało mi się z tego wyjść, choć momentami było już bardzo ciężko. Poprawiłem postawę oraz świadomość ciała, technikę ćwiczeń. Ból, który był bodźcem zmian i ważną informacją, w końcu przeminął. Na szczęście postanowienie z dzieciństwa wygrało, nigdy się nie poddaję. W międzyczasie zostałem finalistą Ninja Warrior Polska 2. Ciekawostką jest to, że w edycji 1 również startowałem i to w czasie moich problemów bólowych – wtedy odpadłem już na pierwszym torze ninja, ale jak wszyscy widzieliśmy, po roku się na nim skutecznie zrewanżowałem. Dołączyłem też wtedy do drużyny „Biegun Ninja Team„ (w której jest aktualny Mistrz Polski oraz Rekordzistka Świata na torze OCR100). W czwartym sezonie powtórzyłem swój sukces, będąc już strażakiem PSP świeżo po skoszarowanym ponad 3-miesięcznym szkoleniu, na którym się przygotowywałem pod wszelkie wyzwania. Moją pasję przekształciłem w pokonywanie ograniczeń – własnych i tych, które siedzą w ludzkich głowach. Zrealizowałem już ogrom „niemożliwych” rzeczy. Oczywiście wszystko po mądrym, konsekwentnym przygotowaniu. Moje wyczyny zadziwiają i inspirują ludzi, to mnie bardzo napędza. Chcę pokazać, że warto i nawet trzeba walczyć o swoje marzenia, bo po prostu da się po nie sięgnąć.


Czy pamiętasz jakiś przełomowy punkt w swoim życiu, zwrot, moment, kiedy to wszystko tak się rozwinęło a Ty zyskałeś pewność, że pokonywanie wyzwań i sport to jest coś więcej niż tylko przydomowa zabawa. Nie mam tu na myśli złamania ręki, czy rosnącej popularności.

MK: Przełomowy moment pojawił się, gdy nauczyłem się stać na jednej ręce. Wcześniej wydawało mi się to niemalże nieosiągalne, a przynajmniej cholernie trudne. Przy każdej próbie upadałem, ale ćwiczyłem dalej przez długie godziny, bo bardzo chciałem nauczyć się tego elementu, a przemęczone wysiłkiem mięśnie w żaden sposób nie ułatwiały zadania. Jednak traktowałem to jako część drogi i wykazywałem się ogromną cierpliwością. Stawałem wszędzie: na mieście, w szkole, domu, sali treningowej. Osiągnięcie tego celu uzmysłowiło mi, że mogę zrealizować każdy plan. Wtedy zaczęła się prawdziwa zabawa w kreowaniu świadomego życia i realizowaniu marzeń, ograniczała mnie tylko wyobraźnia. Zacząłem wrzucać swoje wyczyny do sieci oraz robić pokazy, a reakcje ludzi pokazały, że to już na pewno nie jest tylko przydomowa zabawa. Ja po prostu wkręciłem się w swoją pasję i czerpałem z tego radość, a efekty przyszły same – były „skutkiem ubocznym” życia w stanie „flow” (inaczej „przepływu”, całkowitego zaangażowania w wykonywanie pasjonującego dla nas zajęcia, które jest trudne, ale wykonalne. Z jasno wyznaczonymi celami i mierzalnym rezultatem).

Jak oglądam Twoje posty w mediach społecznościowych to wydaje mi się, że więcej chodzisz na rękach niż na nogach. To niesamowite jaką masz równowagę, kontrolę nad ciałem i siłę. To kwestia ćwiczeń czy jakiś specjalnych predyspozycji? Każdy może tak robić?

MK: Zabawne jest, że kiedy pierwszy raz próbowałem balansować na slackline, to łatwiej było mi ustać na rękach niż nogach. Oczywiście tę dysproporcję już wyrównałem, bo uważam, że we wszystkim równowaga jest kluczem, na cienkiej linie tym bardziej. Skłamałbym, gdybym powiedział, że każdy może tak robić. Nie każdy ma wystarczające samozaparcie i wiarę, by uzyskać taki poziom i nie wszyscy będą skłonni poświęcić na to tak wiele czasu, bo mają inne priorytety w życiu. Naturalne predyspozycje to już osobna kwestia. Jednak jeżeli komuś bardzo zależy, aby rozwinąć się w tej dyscyplinie, to będzie w stanie przełamać wszelkie limity i zagiąć jakiekolwiek przekonania na temat tego, co może, a co nie.

Pełna zgoda, rozumiem. Widziałem, jak na rękach robisz śniadanie, miksujesz itd. Najdziwniejsza rzecz jaką robiłeś na rękach to…? 😀

MK: Stojąc na jednej ręce, w drugiej trzymałem hantel i pompowałem biceps, robiąc standardowe zginanie przedramienia, ale będąc ustawionym do góry nogami. Dwie pieczenie (ćwiczenia) na jednym ogniu. Kiedyś w tej samej pozycji otworzyłem parasolkę, bo była deszczowa pogoda, a ja trenowałem handstandy na dworze. Oprócz wymienionych sytuacji chodzenie na rękach po bieżni elektrycznej zabrzmi chyba najbardziej normalnie. Było jeszcze mycie podłogi i lustra, zamiatanie, przybijanie żółwika, czytanie książki, pisanie, korzystanie z laptopa, rozmowa przez telefon oraz picie szejka. Myślę, że już wystarczy, bo przypominają mi się coraz dziwniejsze akcje.


Sporo tego i faktycznie – niektóre wydają się karkołomne. Nie myślałeś o jakimś rekordzie Guinnessa i zapisaniu się na kartach historii? Wojciech Sobierajski jako pierwszy człowiek w Polsce przeszedł kilometr na rękach ciągnąc przy okazji samochód. Zrobił to w czasie trzech godzin i szesnastu minut.

MK: Mam w planach różne rekordy, ale na razie skupiam się na szlifowaniu wszechstronnej formy. Jeżeli chce się ustanowić najlepszy na świecie wynik w danej konkurencji, to trzeba jej się poświęcić w 100%, a to oznacza pozostawienie innych atrybutów, ćwiczeń w tyle na rzecz jednego ruchu w określonej konwencji. Nie jest to mój cel na ten moment.

Przeszedłeś długą drogę. Motywacją był rozwój i chęć powrotu do formy po złamaniu ręki. Fundamentami zaplecze z uprawiania sprintu i parkouru. Dziś specjalizujesz się w Street Workout.
Na co dzień jesteś trenerem personalnym i strażakiem. Jesteś jak superbohater.

MK: Uważam, że wszystko, co nas spotyka, ma jakieś znaczenie. Staram się wyciągać lekcje z każdego życiowego doświadczenia i przy tym wzrastać, bo chcę tworzyć lepszy świat dla siebie i otoczenia. Superbohater to archetyp, który jest dla mnie drogowskazem przy podejmowaniu wyborów. Mam momenty lepsze i gorsze, jak każdy człowiek, ale staram się i robię to, co w mojej mocy. To właśnie jest mój wybór. „Odwaga nie polega na nieodczuwaniu strachu, lecz na uznaniu, że coś jest ważniejsze niż lęk”. Uwielbiam swoją pracę. Czuję, że robię coś wartościowego i nie marnuję czasu, pomagam ludziom w ciężkich sytuacjach. Daje mi to ogromną satysfakcję, a wyższy cel, ważniejszy niż moje ambicje, uskrzydla.


Świetnie się tego słucha i to bardzo inspirujące. Powiedz, jeszcze przyszło mi to na myśl – może słyszałeś o zawodach dla strażaków WORLD POLICE AND FIRE GAMES, albo Firefighter’s Combat Challenge. Nie myślałeś, aby kiedyś w nich wystąpić?

MK: Słyszałem o tych zawodach i mam zamiar w nich wystartować po odpowiednim przygotowaniu. Bardzo podoba mi się łączenie sportu z czynnościami imitującymi w jakimkolwiek stopniu działania ratownicze. Można w ten sposób trenować sprawność fizyczną pod konkretne sytuacje, polepszając skuteczność przy prawdziwych zdarzeniach.

Miałeś okazję rywalizować i uczestniczyć w programie Ninja Warrior Polska już trzykrotnie. Powiedz, jakie z tego płyną nauka i doświadczenie?

MK: Program Ninja Warrior uczy skupienia na celu, opanowania emocji, układania taktyki, wiary we własne możliwości, parcia naprzód oraz walki do końca (bez tego wszystkiego nie jest możliwe dostać się do finału), a niekiedy odwrotnie – odpuszczania (na przykład, gdy złapie poważna kontuzja). Czasami trzeba wygenerować w sobie ogień, wcisnąć gaz i odpalić wszystkie rakiety. Innym razem zwolnić, opanować ruchy, uspokoić oddech niczym mnich w kwiecie lotosu. Momentami najlepiej połączyć te dwie skrajne energie w działaniu. Na starcie tor wymaga udźwignięcia presji, w trakcie pokory do przeszkód. Meta jest euforią, ale musimy zachować trzeźwe myślenie i nie osiadać na laurach, ponieważ walka trwa. Kąpiel w basenie to zderzenie się z niespełnionymi ambicjami – zawsze będziemy chcieć i wymagać od siebie więcej. Jest to więc przestrzeń, w której nasze emocje mogą dojrzewać, a logika i sprawność fizyczna wytęża się, by organizm działał skutecznie. Człowiek obcuje z uwagą ogromnej publiczności skierowanej na Tobie i zmaga się z oceną innych. U niektórych uaktywnia to uwięzione głęboko traumy, strachy, ale radość z pasjonującego zajęcia oraz kontakt z pozytywnymi ludźmi, którzy kochają to samo, to niezwykle lecznicze połączenie. Dlatego ten program jest taki magiczny i dużo się tam dzieje.

Kilka chwil, a tu cały kalejdoskop emocji i refleksji. Trzeba w jednej chwili na szalę rzucić całe doświadczenie, siłę i koncentrację. Powiedz, co Cię napędza do rozwoju, licznych treningów? Jakie masz motywacje?

MK: Motywują mnie przyjaciele i rodzina, chęć stawania się mocniejszym i chęć stworzenia arcyniesamowitego życia – doświadczenia rzeczy, które mi się wymarzyły. Czasami patrzę na rzeczywistość z boku jak na film, który ogląda się w skupieniu, z podekscytowaniem i kreuję ją tak, by był to szczęśliwy seans, z morałami i głębokimi uzmysłowieniami, a główny bohater kroczył prawą ścieżką, podejmując decyzję oparte o takie wartości jak dobro, wyższy cel, wytrwałość, odwaga, ciężka praca, pasja i mądrość. Uwielbiam sprawdzać, co dalej jest za horyzontem mojej pracy opartej o wiarę, że będzie tam wspaniale. Jak na razie się jeszcze nie zawiodłem, bo nawet porażki traktuję jako ważny etap, część istotnego procesu. Działanie zawsze generuje efekty, choć czasami są opóźnione i nie widzimy ich na pierwszy rzut oka. Dlatego tak ciężko o motywacje bez cierpliwości.


Mateusz, jesteś uzależniony od adrenaliny. Twoja odwaga może budzić kontrowersje, jednak jest coś niezwykłego w pokonywaniu przez Ciebie ludzkich ograniczeń. Skakałeś ze spadochronem, wchodziłeś na kilkusetmetrowe kominy, wykonywałeś rozmaite figury gimnastyczne w trudnych warunkach. Morsujesz, wspinasz się…. Aby to wszystko pogodzić człowiek też musi mentalnie się otworzyć, odblokować głowę. Jak Tobie się to udaje?

MK: Przede wszystkim jest to zaufanie do samego siebie, swojego ciała, psychiki (całego organizmu) i świata (że nam sprzyja). Pewność siebie w niebezpiecznych działaniach buduje się jak wszystko, stopniowo. Cegiełka po cegiełce w postaci osiągania celów tworzy budowle o nazwie „Wiara we Własną Moc i Sprawczość”. Wykonane zadanie musi być poprzedzone postanowieniem, fundamentem. Niektóre elementy konstrukcji zdołamy umieścić dopiero wtedy, gdy zbudujemy im podstawy. Tak właśnie wznosi się wielkie rzeczy, krok po kroku i piętro po piętrze. Dlatego nawet te malutkie postanowienia są niezwykle istotne, bo w dużych ilościach tworzą bazę pod trudniejsze wyzwania. Trzeba spoglądać na to z szerszej perspektywy i zauważać znaczenie każdej decyzji, za przeproszeniem pierdoły. Głowę odblokujemy, kiedy poczujemy się ze sobą bezpiecznie w różnych sytuacjach, a to nie jest możliwe bez włożenia inteligentnej pracy i nabycia potrzebnych umiejętności. Taka kolejność jest dobra, bo chroni nas przed niebezpieczeństwem przerastającym nasze adaptacje. Tylko wariat nie czuje strachu, a odwaga to skok mimo niego w „ciemną otchłań” w poszukiwaniu skarbu lub dla obrony wartości. Jednak bądźmy rozsądni i na takie sytuacje bierzmy ze sobą latarkę, a najlepiej jeszcze linę i cały potrzebny ekwipunek.
Dobrze i mądrze powiedziane. Pachnie zapowiedzią dobrej książki z poradami i motywacjami – do przemyślenia.


Mateusz, praktykujesz też morsowanie na sucho. Wszedłeś m.in. w samych szortach na Śnieżkę. Morsujesz w wodzie na co dzień. Mógłbyś doradzić fanom HAMMERA, jak w kilku krokach zacząć morsowanie tradycyjne i robić to dobrze, poprawnie?

MK: Do morsowania polecam przygotowywać się, znowu to powiem, jak do wszystkiego – stopniowo i po kolei. Jeżeli nie wiemy, jak nasz organizm reaguje na lodowatą wodę, to nie ma sensu wskakiwać od razu do przerębla. Zamiast tego możemy rozpocząć naszą przygodę od zimnego prysznica, który pozwala na postępowe obniżanie temperatury. Jeżeli poczujemy zahartowanie w takich warunkach, to możemy wybrać się jeszcze jesienią, bądź wczesną zimą nad jezioro czy jakikolwiek sprawdzony i bezpieczny akwen wodny. Koniecznie zróbmy to w czyimś towarzystwie i każdorazowo postarajmy się o porządną rozgrzewkę. Tutaj możemy progresować, zamaczając z czasem coraz większą część ciała. Kontrolujmy oddech, reakcje ciała, starajmy się wyciszyć i złapać rytm. Jeśli coś wzbudzi nasz niepokój to najlepiej po prostu wyjść z wody. Nie upatrujmy też na siłę z każdym wejściem do wody kolejnego rekordu czasu. Każde wejście jest inne, inne są przecież warunki, temperatura wody i inny dzień oraz samopoczucie.
Najbardziej intensywne doznanie da nam rzeka oraz wodospad. Pamiętajcie, że przeciwwskazaniem do lodowatych kąpieli są między innymi choroby i wady serca oraz układu krążenia, w tym nieuregulowane lekami nadciśnienie tętnicze. Jeśli chodzi o korzyści tej aktywności, to przede wszystkim zwiększamy odporność organizmu, co szczególnie teraz ma duże znaczenie. Polepsza się również wydolność, poprawia krążenie. Wspieramy tym sposobem odchudzanie, a 5-minutowa sesja spala nawet do 170 kcal. Nie mniej ważny jest wpływ „narażania się” na niskie temperatury na naszą kondycję psychiczną. Pierwsze sekundy zawsze są trudne, jednak potem nasz organizm zaczyna produkować mnóstwo hormonów „przetrwania”. Ćwiczymy w ten sposób układ nerwowy. Pojawia się wyrzut adrenaliny, zwiększa poziom endorfin, czyli hormonów szczęścia. To naprawdę bardzo oczyszczające doświadczenie, dające mnóstwo satysfakcji i zwyczajnej przyjemności. Fantastyczna terapia dla głowy, która natychmiast sprowadza naszą wędrującą po rozmaitych myślach świadomość do bycia „tu i teraz”. To najprawdziwsze doświadczanie życia. Jest też trzeci aspekt – przełamywanie barier, wychodzenie ze strefy komfortu. Kiedy człowiek da radę w całości zanurzyć się w zimnej wodzie i w niej zostać, zyskuje poczucie, że poradzi sobie także w innych trudnych sytuacjach. Dzięki takiemu pozytywnemu wzmocnieniu zdecydowanie łatwiej jest pokonać stres, zachować spokój, podejmować dobre decyzje w trudnych chwilach, zamiast panikować czy rezygnować. Trudne warunki są naszym najlepszym nauczycielem. Polecam również poznać historię Wim Hof’a, jego naukę oraz techniki (np. oddechowe). Holender, zwany „człowiekiem lodu”, ma na swoim koncie wiele różnych „rekordów zimna”. W samych spodenkach i butach wszedł m.in. na Kilimandżaro i prawie zdobył Mount Everest. Wystarczy poczytać o nim w internecie albo kupić książkę „Droga Icemana”. Na jednej z wypraw zdarzyło mi się go spotkać, wymienić kilka zdań i przybić piąteczkę. To bardzo mocny i dobry człowiek.

Dzięki za te porady i doświadczenia. Mateusz, jak sam mówisz, Twoją życiową misją jest robienie rzeczy niesamowitych, pokazując ludziom, że można osiągnąć wszystko. Nigdy się nie poddajesz! Teraz jeszcze mocniej wchodzisz w biegi przeszkodowe. Jakie masz plany i oczekiwania względem tego?

MK: Jeżeli chodzi o moje plany, to nie chciałbym ich na razie zdradzać. Znacznie bardziej wolę po raz kolejny zaskoczyć innych, a mogę obiecać, że będzie się działo. Ci, co mnie dobrze znają, wiedzą o tym doskonale. Życzę Wszystkiego Wspaniałego, Każdy z Nas ma w sobie MOC! 🙂

Polecamy śledzić Mateusza w mediach: FB, IG.

Rozmawiał i opracował Mateusz Byś

Opublikowano: 17.03.2022

Newsletter

Zapisz się i otrzymuj informacje o:

  • Pancernych smartfonach HAMMER oraz produktach myPhone
  • Promocjach i konkursach na telefony oraz akcesoria

Zapisując się na newsletter, akceptujesz regulamin serwisu